–  Mam dla ciebie curry w proszku, przez przypadek kupiłam pikantne – biegnie za mną pani Xie, sąsiadka.

–  Ale ja nie jem pikantnego – robię zmartwioną minę.

–  Ee, jak dodasz tylko odrobinę to wcale nie będzie ostre!

I zostawiła mnie z żółtym słoiczkiem w ręce.

–  Fajna czapka – mówi do mnie Feng z uznaniem.

– Dzięki. Osiemdziesiąt kuajów*! – chwalę się. – Ale twoja też fajna. – pokazuję na jego głowę.

– Dzięki! Tysiąc dwieście kuajów – odpowiada z dumą Feng.

*osiemdziesiąt kuajów, czyli dolarów tajwańskich = ok. 7PLN

Warzywem miesiąca lipca jest kolokazja jadalna, znana też jako kleśnica bądź taro, a po chińsku 芋頭 (yu4tou). Kolokazja to roślina (sub)tropikalna, u której jadalne są zarówno bulwa, jak i liście. Ten słodki ziemniak o lekko orzechowym smaku i fioletowym miąższu można gotować w wodzie lub na parze, przy tym zalecany jest długi czas gotowania ze względu na zawartość niebezpieczniego dla zdrowia szczawianu wapnia, ewentualnie wymoczenie przez noc w zimnej wodzie.

IMG_7002

Kolokazja jadalna po ugotowaniu

Na Tajwanie gotowaną kleśnicę zjeść można w restauracjach, zwłaszcza wegetariańskich, poza tym stanowi wyśmienity dodatek do słodkich deserów, takich jak 豆花(dou4hua1). Popularne są też lody o smaku taro, obok tych o smaku z czerwonej fasolki.

Smacznego!

20072111963883384

Douhua, czyli pudding tofu z kawałkami taro (fioletowe)

 

Lody o smaku taro

Lody o smaku taro

Wybija dziesiąta wieczorem. Yating nerwowo przebiera nogami pod szklanym stolikiem.

– To ja już pójdę – mówi zesztywniałym głosem. Już na nią czeka woźnica i koń malowany w serduszka. Wychodzi gubiąc brokatowe pantofelki.

Yating (26) jak zawsze opuszcza naszą prywatkę wcześnie, zgodnie z przykazaniem rodziców. Rodzice i Yating mieszkają razem od chwili urodzenia Yating i mieszkać będą aż do jej zamążpójścia. Wtedy Yating wprowadzi sie do rodziców męża, albo przy odrobinie szczęścia młodemu małżeństwu uda się wynegocjować własne cztery kąty. Ale na razie za wcześnie na śluby, Yating pomyśli o tym jak skończy przynajmniej trzydzieści dwa lata. Na razie od lat kilku spotyka się ze swoim chłopakiem Jianguo (30) w mieście. Idą na kolację, na film, na kawę, do galerii, albo prosto do hotelu miłości i biorą pokój na godziny. Aż do momentu, kiedy wybije dziesiąta.

W domu czekają na nią mama, tata i siostra. Mama już w pokoju przed telewizorem, ojciec z siostrą jeszcze na dole w sklepie. Mini sklep z artykułami pierwszej potrzeby otwarty jest do późna, to ich wspólny rodzinny interes. Yating zmienia ojca na posterunku, siada z siostrą przy ladzie. Siostra, Renpei (16), odrabia zadanie domowe. Sklep jest pusty, ale nie ma co tak wcześnie zamykać, skoro zawsze jeszcze ktoś wpadnie po napój albo zupkę z proszku. A łóżko dokładnie na piętrze nad głową, właściwie to sklep jest częścią domu. Yating podkręca głos w telewizorze.

– Jadłaś? – mama zeszła się przywitać w przerwie na reklamy. – Rozmawiałam ze starym Ma i mówił, że na pewno będą potrzebować kogoś nowego w banku, obiecałam że wpadniesz sama się wypytać.

Yating nie odpowiada. Nie chce pracować w banku. Nie mówi tego głośno, nigdy nie sprzeciwia się matce wprost, postanawia grzecznie przeczekać. Uważana jest za najsłabsze ogniwo rodziny Yang i ma z tego powodu poczucie winy. Za mało wysiłku wkłada we wspólny rodzinny interes, nie realizuje pokładanych w niej nadziei, nie wypełnia swoich psich obowiązków.

Jedenasta, pora na spoczynek. Renpei przysnęła z głową skuloną na dłoniach.

Mieszkanie z rodzicami w dojrzałym wieku dwudziestu sześciu lat jawi się Europejczykowi jako mały horror. Normalny człowiek się wyprowadza, a nie dzieli pokój z dorastającą siostrą codziennie słuchając świeżej porcji matczynych mądrości. W chińskiej kulturze oczywistością jest, że cała rodzina mieszka pod jednym dachem tak długo jak się tylko da.

– Bo tak jest raźniej – irytuje się pytaniem wiozący mnie taksówkarz. – Skoro wszyscy się zmieścimy, czemu mielibyśmy pozwolić na separację?

Yating odgraża się przeprowadzką i choć zarabia swoje własne pieniądze wie, że to nierealne. Albo własny pokój z łazienką z dala od starych, albo brokatowe pantofelki i torebka od Gucciego raz w miesiącu. Zresztą nie wie jak poradzić sobie samej, ogarnąć cotygodniowe pranie i zarządzanie rachunkami. Nikt nigdy tego od niej nie wymagał. Jej chłopak radzi, żeby nie myślała za dużo. Nie ma sie co martwić póki nie ma wyraźnego nacisku na zmianę pracy czy stylu życia ze strony jej żywicieli. Sam przyznaje, że jego potencjalną wyprowadzkę jego własna liczna rodzina odebrałaby jako bolesny policzek. Jego przyszła żona wprowadzi się więc do nich zaraz po ślubie – planuje głośno. Na razie jednak nie ma małżeńskich zamiarów. Najpierw musiałby przedstawić Yating rodzicom i dziadkom, którzy nigdy jej nie widzieli. Ale jeszcze jest wcześnie, po co zawczasu komplikować sytuację – wyjaśnia. 

“I’ve never made a film that I didn’t believe in, you know?”  Tom Cruise           

Nie lubię jak ktoś się uśmiecha handlowo. Tom Cruise się uśmiecha na sprzedaż. I sprzedawcy ciągle się uśmiechają.

Przed mostem na ziemi siedzi baba ze szpinakiem, a ja przechodzę obok. Gorączkowo pokazuje na swój towar i odsłania szeroko zęby do potencjalnej klientki. Pod mostem przepływają łódki. Mimochodem obserwuję góry w oddali.

Za mostem siedzi baba z owocem. Czeka, aż się ukłonię i mówi: A owoca by dzisiaj kupiła.

„I’ve never bought fruits when I was on my way to work, you know?“ 

Jestem w wielkim supermarkecie na jednym z wyższych pięter potężnego drapacza chmur. Chcę zrobić zakupy, wchodzę bez koszyka i nakładam sobie wszystko czego potrzebuję na ręce. Idę w stronę kasy, widzę panią kasjerkę wystukującą cyferki na maszynie liczącej. Moja kolej. Nagle uświadamiam sobie, że nie mam przy sobie portfela. Jest już za późno, żeby uciekać. Kasjerka robi się jakby coraz większa ponad stosem żółtych bananów, który jest na samej górze sterty wynoszonych przeze mnie dóbr. Patrzy na mnie wyczekująco.

To jest chwila – niezdarnym, ale szybkim ruchem wyciągam z kieszeni pistolet i celuję w nią, prosto w jej głowę. Czuję w sobie przypływ mocy. Ludzie z kolejki odsuwają się w milczeniu na bok, nie widzę ich zresztą dobrze ponad moją stertą. Po ziemi toczą sie jabłka. Postraszę ją trochę i umknę – przebiega przeze mnie gorączkowa myśl. Wtem palce moje ześlizgują się i mimowolnie naciskam spust. Kasjerka pada na podłogę z przedziurawioną głową, a ja już biegnę w stronę wielkich schodów i w dół po tych schodach. Szybko, szybko, serce kołacze mi z przerażenia. Nie wierzę, że mnie nie złapią. Pójdę do więzienia. Przede mną czarny tunel.

Mijają dwa dni, nikt mnie nie szuka. Jestem niespokojna. Sama wychodzę z domu, muszę rozładować napięcie. Wpadam na znajomego. Wiem, że o wszystkim wie, czuję że wszyscy dookoła na ulicy wiedzą.

– Szukają mnie? – Pytam ostrożnie.

  O nic się nie martw – mówi do mnie ciepło. – Jeszcze tydzień i sprawa przycichnie. Nikt nie będzie zawracał ci głowy.

Źle mi z tą odpowiedzią, chyba się boję. Telefonuję do B.:

– Co mówią ludzie? Kiedy postawią mnie przed sądem? Czuję się podle. To był wypadek…

– Wyluzuj! Pod sąd może i pójdziesz, ale nic na ciebie nie mają, spokojna głowa. Tylko uważaj na przyszłość, staraj się nie rzucać w oczy.

Idę ulicą i staram się nie rzucać w oczy. Powierzchowni znajomi nawet przestali już mi się kłaniać, jestem jakby przezroczysta. Trochę to boli, ale za to czuję się bezpieczniej. Za to często spotykam starych przyjaciół i cieszę się ze wspólnie spędzanego czasu. Żadne z nich nie wspomina o tym tragicznym incydencie, żeby mi oszczędzić zawirowań emocjonalnych. Tylko czasami ich przyłapuję, jak na mnie patrzą ukradkiem z dziwnym wyrazem twarzy.

Mój tata robił sobie kiedyś klasery na śrubki z pudełek po zapałkach. Takie same klasery mielismy w zerówce, a w każdej szufladce zamiast śrubki leżał skrawek papierka z literką alfabetu. Podobała mi sie idea klasera, bo raz że porządek, dwa – pudełkowe klasery przypominały mi miejsce, w którym mieszkamy, czyli blok piętrowiec.

Mój blok miał dwie klatki, połączone od dołu piwnicą, a od góry jedenastym piętrem-tunelem. Dwie klatki, dwa różne otwory wziewne, dwa komplety rodzin po cztery na piętro, a wśród nich barwny korowód przekupek, wariatów, dewiantów, uzależnionych  oraz imbecyli. Pośród  nich plątaliśmy się my, dzieci, zacinając windę z pasażerami za pomocą dźwigni awaryjnej, zrzucając butelki z dachu i chowając się potem w zsypie na śmieci. Schodząc w dół zeskakiwaliśmy po osiem schodków na raz, powiadalismy sobie o faszystach żyjących w piwnicach i tnących po twarzy żyletkami, a w przerwach wpieprzalismy kiszoną kapustę z warzywniaka albo galaretkę w proszku. A potem nic, poszliśmy na studia, wyjechaliśmy z miasta albo dołączyliśmy do korowodu przekupek i konowałów. Tak jak w klaserze, wszystko było na swoim miejscu.

Obiecałam sobie, że już nigdy nie dołączę do żadnego bloku, a znowu mieszkam w klaserze na trzynastym piętrze – w Tajpej. Codziennie jadę windą i codziennie witam się ze strażnikami ochraniającymi cały kompleks. Czasami mają dla mnie przesyłkę do odebrania, a dzisiaj mi powiedzieli, że z odkrytego basenu będzie można korzystać już w maju. Kompleks ma cztery klatki, każdy budynek ma szesnaście pięter, na każdym piętrze jest osiem mieszkań i w tych mieszkaniach codziennie chowają się całe rodziny. Przemykają dyskretnie podwórkiem do domu albo zjeżdżają windą prosto do samochodu w podziemnym garażu. Nikt ich nigdy nie odwiedza, bo w kulturze chińskiej dom to sfera prywatna, gdzie nie przyjmuje się gości. Więc wszyscy dewianci i pomyleńcy chowają się głęboko w swoich głowach i tylko ich dzieci znają ich tajemnice. 

 

Pierwszy dzień w szkole był miły i pełen niespodzianek. Napisałem o nim w mejlu do mamy. Napisałem jej tak:

Po szczęsliwym dotarciu na miejsce ulokowałem się w mieszkaniu mojej przyjaciółki z Polski, a następnego dnia poszedłem do szkoły, bo był dzień orientacyjny. Będę miał zajęcia w poniedziałki od 9 rano do 16 i w środy od 12 do 16. Bardzo mnie to ucieszyło, bo będę miał więcej czasu na zwiedzanie i prowadzenie mojego pamiętnika. Poza tym poznałem ciekawych ludzi, z którymi umówiłem się na spotkanie w weekend. Wszyscy oni też są obcokrajowcami, z tym że niektórzy mieszkaja tu juz długo. Na razie cały czas szukam mieszkania,  penetruję okolicę, robię zdjęcia i piszę. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze, ucałowania ode mnie.

Czarek

 

Wiadomo, że mamie nie będe pisał szczegółów, że poszliśmy na piwo, że były dwie fajne dziewczyny z którymi się zaprzyjaźniłem i że stypendium jeszcze nie przyszło.

A spotkanie wyglądało tak, że usiedliśmy w pubie gdzie też byli jakos sami obcokrajowcy i opowiadaliśmy sobie nasze historie. Skąd sie tu wzięliśmy i jakie mamy plany. Okazało się, że każdy jakieś ma. Marokańczyk ma kontrakt w firmie informatycznej i firma płaci za jego dalsza edukację, Angielka przyjechała za chłopakiem Japończykiem, Koreanka mówi, że studia tutaj są tańsze niż w Korei, a Paragwajczyk, że po prostu dostał stypendium. – To tak jak ja – ucieszyłem się. – Też mam stypendium na dwa lata. – Paragwajczyk wtedy zapytał, co mnie skłoniło do podjęcia decyzji o studiach w tak późnym wieku. Czy w Polsce nie ma szans dla młodych ludzi w edukacji i na polu rozwoju osobistego? Roześmiałem się i odpowiedziałem, że Polska jest krajem stwarzającym bardzo duże mozliwości i że tak naprawdę kocham swój kraj, tylko że lubię podróżować, a nigdzie w zasadzie nigdy nie jeździłem z braku środków, bo w rodzinie zawsze było z pieniędzmi krucho, byłem tylko raz na obozie w Czechosłowacji i ze dwa razy w Niemczech. A myślę, że człowiek powinien rozszerzać swoje horyzonty i korzystać z życia, zwiedzać i robić notatki z przemysleniami bo to poszerza jego rozwój duchowy. Wyznałem im też, ze planuję napisać książkę o moim pobycie w Azji. Słuchali mnie z dużym zainteresowaniem, co sprawiło mi wielka przyjemność. Więc powiedziałem im jeszcze, że fotografuję przyrodę i zwierzęta oraz że żywię cichą nadzieję, że uda mi się tu na Tajwanie znaleźć kobietę swojego życia, bo do tej pory z moim szczęściem w tym kierunku bywało różnie, i że niekoniecznie musi to być kobieta z Tajwanu, że podobaja mi się wszystkie kobiety różnych narodowości. Słuchali mnie i zadali nawet kilka pytań, troche mi sie słówka myliły po angielsku i starałem sie mówić głośno i wyraźnie. Aż troche rozbolało mnie gardło i na drugi dzień po wstaniu musiałem płukac solą. A potem rozmowa przy naszym stoliku zeszła na inne tory, zaczęliśmy się dzielić wrażeniami z naszego pobytu w Tajpej, ale zrobiło się późno i wszyscy się podniesli do wyjścia, więc podniosłem sie i ja. Wracałem do domu metrem i było mi błogo od piwa i od mysli, że poznałem ludzi, z którymi mnie coś łączy. Będziemy razem studiować.

 

Idę rano do przedszkola, a tam zmiana dekoracji. „English is fun“ – panie przedszkolanki zdrapują łacińskie litery z frontowej ściany holu, zostawiając tylko wiszącego obok pobladłego misia-pacysia, takom maskotke pszeczkolaków. Kierowniczka w róż obcasie nadzoruje znoszenie materiałów edukacyjnych do kantorka pod schodami. Pucu-pucu, stuku-stuku: chowane są książki, flaszkardy i plakaty z angielskimi słówkami. Pomagaja wszyscy – panie zazwyczaj czyszczące zabawki i zbierające rzygi z podłogi oraz kuchenna służba.

– Co to, kurta jest – mówię w strone Kivi, która na święto Halloweena była za króliczka plejboja, choć na co dzień jest opiekunką Piętnastu, z których jedenaście nie ma skończonego trzeciego roku życia. – Potrąbiło starom? – I patrzę zezem na kierownicę, która kica króliczkiem na co dzień, za to w Halloween była dobrom wróżkom.

– Wizytacja – wzdycha Kivi rozcierając smarki na swoim kolanie – Dostosowanie sal do wymogów ministerstwa edukacji. – Kivi ucisza Piętnastu, bo nastąpiła wojna o czerwony stołek. Brian krzyczy, żeby go nikt nie dotykał i żeby wszyscy natychmiast wracali na swoje miejsce. Pewnie ma mokrą pieluchę.

Dowiaduję się, że całe przedszkole ma wyglądać jak miejsce beztroskiej zabawy, a nie przedłużenie szkoły. Więc usuwa się całą tą zewnętrzną otoczkę zdradzającą wciskanie małym główkom zawartości dużych książek z wielością mądrych napisów. Oni na co dzień gaworzom i sliniom sie do siebie pukając sie po głowach drewnianym klockiem. A nie że test z angielskiego pisemny w grupie trzylatków dzisiaj a matematyka po angielsku u czterolatków wczoraj i jak nie umiesz to wypierdalaj. Tylko jadalne kredki, gałganki, łagodne piosenki o mamie i tacie. Takie musimy zrobic wrażenie.

Kierowniczka wygładza przed lustrem fałdy na różowej spódnicy i przegląda, czy jej się pomadka nie zlizała podczas komenderowania, a wraz z nię przegląda się wesoły Helou Kiti, co jej wyskoczył na biuście. Odwraca się i widzi, że widzę, więc mówi:

– Pomadke byś sobie nałożyła, byś wtedy bardziej dziewczęco. Pojutrze fotograf przychodzi będzie fotografował wszystkich, to wtedy byś przynajmniej nałożyła. Moja córka to od liceum nie, ale na studiach zaczęła stosować i wypiękniała.

Notuję, że fotograf i pomadka na czwartek. I ze córka po studiach, pewnie sie cieszy że ma taką młodzieżowa mamę. Odwracam się do Kivi, bo Kivi też mogłaby być jej córką. I ja, nie chwaląc się, przy dobrym szczęściu też bym mogła i wtedy mogłybyśmy codziennie wymieniać się pomadkami i pewnie nie musiałabym też podbijac karty pracowniczej, bo mama by za mnie podbijała.

Kivi ma dwadzieścia cztery lata, miłą powierzchowność oraz spore doświadczenie w dowodzeniu nad grupą Piętnastu i im podobnymi. Patrzę, jak grupa Kivi jest zdyscyplinowana, choć tak młoda i niedoświadczona. Z kolei grupa Amber, nowoprzyjętej pracownicy, wymyka jej się spod kontroli. Dlatego w chwilach kryzysowych Amber zmuszona jest stosować przemoc. Najczęściej stosowaną formą przemocy wobec małoletnich jest tutaj bez wątpienia szarpanie – ty szmato, rozlałaś mleko, gdzie ty masz oczy wycierusie. Istnieja też subtelne rodzaje przemocy werbalnej, Jacky panicznie boi się pacynki Mikołaja, to trzeba go tą pacynką przed oczami zaskakiwać kilka razy dziennie, niech się zesra ze strachu, żałosna kreatura.

Patrzę, jak Amber znosi angielskie podręczniki do schowka. Martwi mnie to, bo jak będę niosła oświaty kaganiec bez niezbędnych matreiałów pomocniczych?

– Nie denerwuj się – uśmiecha się Amber – jutro wszytko wróci do stanu pierwotnego.

Hip hip hurra, czyli dalej będę mogła bez przeszkód rozcieńczać mózgi moich dwuletnich ulubieńców, co mamy w tym tygodniu, potrawy: picca, lody, hamburgeron, obwinę im móżgownice makaronem, każe pozakreslać spółgłoski w zeszycie ćwiczeń L – el – l – lody wodogłowe, siadaj na tyłku Ruby bo dostaniesz teścikiem!

Wizytacja trwa jeden dzień, w tym czasie kierowniczka rekompensuje rodzicom straty pieniężne i edukacyjne, niech tam będzie te pieniężne, ale jednodniowa dziura w edukacji ich dziecka może, choc nie musi, doprowadzic do późniejszych komplikacji w zdobywaniu wiedzy, no więc rekompensuje im tom dziure zabierając ich milusińskich na wyżerke w MakFrajdzie, środa, 10 grudnia 2008, 12 w południe, zapraszamy na kontemplacje. Z picom, lodem i hamburgerem w rolach pierwszoplanowych.


photo-131

Bloki w mojej okolicy są czteropiętrowe, poustawiane równolegle do siebie i ponumerowane od 1 do 10. Zaraz obok naszej klatki jest sklepik, jest szkoła, jest warsztat motocyklowy. Jest drzewo, w którym śpiewają ptaki. Wszyscy sąsiedzi się znają i żyją w pokoju i życzliwości.

Tutaj kończy się harmonia, a zaczyna chimera.

Bo każdy blok wygląda jak garbata gąsienica wygrzebana z mokrej ziemi. Chwiejny, z naroślą dobudówek na grzbiecie i przy chudym boku. Śliski dach porastają krzewy, chwasty, skromne uprawy. Do okien w kuchni włazi cherlawy bluszcz. Latem po wilgotnych ścianach rozłażą sie karaluchy różnych kształtów i rozmiarów, miliony świeżowyklutych i błyszczących wysypują się spod kuchenki na żer. Lato jest mokre i gorące i trzyma bardzo długo. Gąsienica żyje, tętni, drążona przez ludzkie termity, zamieszkana przez zwierzęta i rośliny.

Bohaterowie drugoplanowi to dziadek z drugiego i opóźniona w rozwoju wnuczka. Dziadek z pierwszego i kot z wyszarpanym uchem. Schizofrenik wystawiający monodram każdego poranka przy zaparkowanych skuterach. Babcia z trzeciego i pracownicy wytwórni ciastek na parterze, grający w badmintona w gumowych klapkach.

Dziś w południe budynek oddycha ciężko jak schorowana larwa, zżerana przez grzyba kwitnącego od parteru na dach. Grzyb na klatce schodowej rozlał się po całej ścianie drugiego piętra tworząc fantastyczne floresy z krainy leśnych podań. Grono dziadków łagodnie uspokaja przegiętą w kątomierz wnuczkę, która drze się jak opętana. W odległym kącie podwórka schizofrenia przechodzi do ataku, facet rzęzi i chrząka wygrażając w powietrze. Będzie padać.

A z dachu rozciąga się widok na rzekę, autostradę i ponurą baterię wielopiętrowców. Za nimi piętrzą się góry jak nieostra fototapeta. W ogóle to wszystko się piętrzy, psioczy i postękuje tuż przed samym deszczem.

Blog Stats

  • 10 405 hits